Rozmowa z Tomaszem Gadeckim

Łukasz Komła: Twoja przygoda z muzyką zaczęła się jeszcze w latach 80., głównie od grania w różnych orkiestrach dętych. Po drodze było i jest dużo innych działań, zespołów (m.in. Bikomutant, 250kg, Czary Mary, Helaton, Sambar, TRC, Band A, Acoustic Body, Lonker See). Bardzo dobrze pamiętam moment – a był to rok 2007 - jak na scenie pojawił się enigmatyczny duet Olbrzym i Kurdupel, który stworzyłeś z basistą Marcinem Bożkiem. Wydaje się, że od czasu opublikowania w 2015 roku wspólnego albumu „In Side Shout” z niemieckim perkusistą Willim Hanne’em Olbrzym i Kurdupel zaniemówił. To jak obecnie miewa się wasz projekt?

Tomasz Gadecki: Nasz projekt ma się dobrze i trwa nieprzerwanie już osiemnaście lat. W 2017 roku odbyliśmy wspólne trasy koncertowe z kanadyjskim duetem free jazzowym François Carrier i Michel Lambert. Efektem tej współpracy jest płyta „Wide” z 2020 roku opublikowana w Wielkiej Brytanii. Nagraliśmy kilka nowych rzeczy, które mam nadzieję ukażą się w tym roku. Będzie to album z muzyką do partytur graficznych artystki Ying Liu oraz materiał z Willim Hanne’em. W czasie pandemii dość dużo działaliśmy w sieci, zarejestrowaliśmy kilka koncertów, zrobiliśmy cykl filmów o improwizacji do których zaprosiliśmy czołówkę polskiej sceny improv. Przed pandemią skupiliśmy się na graniu koncertów, odwiedziliśmy wiele miast i kilka festiwali, np. Seitwärts Avantgarde Jazz Festival Hanower 2017, Mirror Mirror Sommer Festspiele Berlin 2017, Jazztrzębie Festiwal 2019, Krakowską Jesień Jazzową 2019. Dlatego nie nazwałbym tego zaniemówieniem, ponieważ gramy dwie/trzy trasy rocznie w Polsce i staramy się odwiedzać też naszych fanów za granicą. W tym roku koncertowaliśmy z holenderskim duetem Hugo Costa & Philipp Ernsting. Planujemy także na jesień trasę, gdzie będzie czas na premierę naszych nowych wydawnictw.

Proszę pobądźmy jeszcze na jakiś czas w bardziej odległych czasach, gdyż bardzo mnie interesuje to, co się działo w latach 80., a doskonale wiemy w jakim miejscu wówczas był nasz kraj – politycznie, mentalnie i kulturowo. Jak sięgasz pamięcią do tamtych czasów to jak wspominasz muzyczną scenę trójmiejską?  

Dla mnie lata 80. nie istniały muzycznie poza muzyką jazzową, był to dla mnie okres fascynacji i poznawania świata jazzu. Myślę że same lata 80. to jeden z najgorszych okresów dla muzyki. Chodzi mi o brzmienia jakie pojawiały się na płytach, których i dziś nie mogę słuchać. Jazz jaki odkrywałem w tamtym czasie pochodził z wcześniejszych lat i pochłonął mnie bez reszty. Mogę powiedzieć, że uratował mnie od tego kiczu i popu, które rozlewały się wszędzie. W moim domu mało się mówiło o muzyce, bo trzeba było wiązać koniec z końcem. Na szczęście już niebawem nadciągnął yass i było już inaczej.

Nie mógłbym cię nie zapytać o twoich duchowych mentorów saksofonu. W przypadku Johna Coltrane’a to rzecz absolutnie klarowana i oczywista. Nawet kiedyś podczas Festiwalu Jazz Jantar zarejestrowałeś materiał na płytę „Awatair Plays Coltrane” z muzyką zainspirowaną kompozycjami zebranymi na albumie Coltrane’a – „Meditations”. Wspaniałe słowa o Coltrane’ie wygłosił niegdyś inny niezwykły saksofonista Albert Ayler, a brzmiały tak: John Coltrane był tylko gościem na tej planecie. Przyszedł w pokoju i odszedł w pokoju; ale podczas pobytu tutaj próbował osiągnąć nowe poziomy świadomości, pokoju i duchowości. Dlatego uważam muzykę, którą on grał, za muzykę duchową – to był sposób Johna na coraz większe zbliżanie się do Stwórcy”. To w takim razie jakich jeszcze cenisz saksofonistów, którzy mieli na ciebie wpływ i dlaczego?

To nie jest takie proste, bo nie zawsze byli to saksofoniści. Pamiętam gdy na jakiejś prywatce dawno temu ktoś puścił z kasety koncert Keitha Jarretta z Kolonii - to była jedna z najważniejszych chwil w moim muzycznym życiu, czyli improwizacja. Bardzo cenię Alberta Aylera, Johna Coltrane’a, Roscoe Mitchella, Anthony’ego Braxtona, Tonyego Malaby’ego, Ornette’a Colemanna, Milesa Davisa. Mógłbym wymieniać jeszcze długo tych klasycznych mistrzów. Czas jednak nie zatrzymał się na złotych czasach jazzu i poznaję innych muzyków, którzy mają wpływ na to, co gram dzisiaj, a są to z pewnością takie postaci jak Evan Parker, Wadada Leo Smith, Fryderyk Chopin, Czesław Niemen i Marlena Dietrich. Uwielbiam współczesną muzykę poważną i dzięki niej poznaję muzyków ją tworzących.

W twoich notkach biograficznych często przewija się zapis, że jesteś finansistą, a po godzinach – jak tytuł znakomitego filmu Martina Scorsese – wcielasz się w muzyka, improwizatora czy bywało kuratora. A więc jak to jest z tym finansistą? Czy nie da się wyżyć z samej muzyki?

Da się żyć z muzyki, ale co to za życie (śmiech). Nie jest to lekki kawałek chleba. Kapitalistyczne podejście wkracza wszędzie, nawet do filharmonii i sal koncertowych. Gra się to co przyciąga publiczność, czyli muzykę miłą, łatwą i przyjemną. Ja natomiast lubię grać zupełnie inny rodzaj muzyki, taką która otwiera i poszerza myślenie, muzykę abstrakcyjną. Moje wydawnictwo ma nawet hasło przewodnie: „Abstract Music to Open Your Mind”. Jazz Jantar jest jedną z takich przestrzeni, gdzie można posłuchać ciekawej twórczości około jazzowej czy nowej muzyki współczesnej. Moja decyzja o zarabianiu na życie poza sferą muzyki jest uzasadniona w bardzo prosty sposób: pracuję po to, by grać to co chcę (śmiech).

Jeden z najświeższych twoich projektów to ZUOM (Zakład Utylizacji Odpadów Muzycznych) współtworzony wraz z Michałem Markiewiczem grającym na altówce i obsługujący elektronikę. W marcu tego roku ukazał się wasz album, pt. „Through-Glassness”. Co się tak naprawdę kryje pod sformułowaniem: Zakład Utylizacji Odpadów Muzycznych (śmiech)? 

ZUOM to jeden z tych bezkompromisowych projektów, które mogą powstać tylko w wyniku spotkania osób myślących podobnie i eksplorujących świat dźwięków w podobny sposób. Miałem już wcześniej szczęście spotkać Marcina Bożka. Z Michałem spotkaliśmy się po latach przy naszym warzywniaku, gdyż obaj mieszkamy na Strzyża, a dlatego po latach, ponieważ chodziliśmy razem do Szkoły Muzycznej we Wrzeszczu. Ja już zajmowałem się na dobre improwizacją, a Michał muzyką współczesną i bardzo interesował go świat improwizacji. Ten świat teraz razem zwiedzamy i przemeblowujemy według własnych zasad lub ich braku. Utylizujemy w sobie wszystkie ciągoty do znanej nam muzyki opisanej zasadami i udajemy się w miejsca, gdzie jest czysta energia tworzenia w radości i spełnieniu. Czasami pojawi się w naszym duecie jakaś melodia lub jej zalążek, ale szybko jest utylizowana. 15 czerwca zagramy koncert w Savchenko Gallery w Gdańsku. Autorzy tej przestrzeni przekazali nam swój obraz na naszą okładkę płyty. Ale chętnie byśmy zagrali również na Dniach Muzyki Nowej.

Przechodząc do tego, co się wydarzy podczas letniej odsłony 26. Festiwalu Jazz Jantar, na którym wystąpisz 15 lipca i zaprezentujesz premierowo swój solowy materiał zatytułowany „Lets talk about shame”. Album ma się ukazać nakładem gdańskiego wydawnictwa Unterwasserklänge. Tej płyty nie nagrałeś sam, gdyż w studiu towarzyszyli ci: perkusista Hubert Zemler, basista Marcin Bożek i altowiolinista Michał Markiewicz. Ty grasz na saksofonie tenorowym i barytonowym – i co ważne – sięgasz po elektronikę, syntezatory. Wyczytałem, że w procesie twórczym najważniejsze były dwa elementy: czas i zmiana. Czy mógłbyś to bardziej rozwinąć?

W studiu byłem sam, ale plan na zaproszenie gości do współpracy był od samego początku. Płytę nagrałem w trzy godziny, gdyż byłem przygotowany i wiedziałem, co chcę dokładnie zagrać. Jest to pierwszy mój solowy krążek, dlatego ważny i osobisty. Zamyka on wiele wątków mojego życia, jest refleksją nad tym, co dzieje się na świecie. Na albumie jest uchwycony czas pandemii i wojny, która nadal trwa, czas przemian społecznych i politycznych w Polsce. To muzyka, która daje oddech od tego co nas otacza, a czasami jest właśnie tym wszystkim od czego chcemy uciec. W nagraniach słychać, że dużą rolę odgrywa tu elektronika, która zmienia się i przeobraża w nowy pejzaż dźwiękowy. Czas w muzyce jest bardzo ważnym elementem, bez czasu nie ma muzyki, nie ma nas. Podsumowując, jestem zadowolony z efektów końcowych. Muszę też podziękować Piotrowi Pawlakowi, który w mistrzowski sposób potrafi opowiadać historie, a ta płyta to właśnie historie o wstydzie.

W tytule „Lets talk about shame” znalazło się miejsce na wstyd. Zatem pomówmy o tym. Co miałeś na myśli nazywając tak album, o jaki rodzaj wstydu chodzi?  

Miałem na myśli wiele rodzajów wstydu nadając taki tytuł. Wstyd mi, gdy Prezydent Polski podpisuje niekonstytucyjne ustawy. Gdy Premier kłamie, gdy ludzie są wykluczeni ze względu na swoje przekonania, to kim są lub kim nie są, to że często nie widzimy tego jak pięknie się różnimy. Gdy kościół katolicki zamiast chronić najsłabszych dba tylko o siebie. Takie sytuacje nie pozostawiają mnie obojętnym, a że gram co chcę, to mówię o tym wszystkim - wstydząc się, że tak późno to robię. Mam też nadzieję, że wojna się skończy w Ukrainie. Na płycie poświęciłam dwa utwory temu narodowi: „Ukraina” oraz „Mr Tokar”, który teraz jest gdzieś tam na froncie, a tak niedawno graliśmy w Żaku koncert.

Bardzo często współpracujesz z performerami, tancerzami, malarzami czy poetami, a także lubisz komponować muzykę do spektakli teatralnych. Nawet wystąpiłeś w spektaklu „Sprawa operacyjnego rozpoznania” czy performansach Anny Kalwajtys i Roberta Knutha. Czy szukają się jakieś nowe przedsięwzięcia właśnie w tych wymienionych obszarach?

Z ciekawych spotkań w ostatnim czasie z których może powstanie interesująca współpraca to na pewno projekt muzyczno-słowny z Piotrem Szwabe - malarzem, pisarzem i człowiekiem renesansu. Inne przedsięwzięcie, to tym razem muzyczne spotkanie z Dorotą Dobrolińską-Struck, która przez wiele lat była intensywnie związana ze sceną operową Stadttheater w Bielefeld, koncertowała w Polsce i na świecie. Nasze drogi znowu się skrzyżują…

News