Rozmowa z Angel bat Dawid

Jarosław Kowal: Twój najnowszy album - "Requiem for Jazz" - nawiązuje do filmu "The Cry of Jazz", czyli rozmowy na temat odzwierciedlania doświadczeń społeczności afroamerykańskiej w jazzie. Wieńczy go zaskakujące stwierdzenie, że jazz nie żyje, bo nie sposób dalej go rozwijać, co jeszcze w tym samym, 1959 roku zostało podważone, kiedy ukazało się "The Shape of Jazz to Come" Ornette'a Colemana. Za tym stwierdzeniem stoi jednak także filozoficzny wymiar, co więc dla ciebie oznacza śmierć jazzu?


Angel Bat Dawid: Nie mam najmniejszych wątpliwości co do tego, że treść "The Shape of Jazz to Come" pozostaje aktualna. Ten film zainicjował dyskusje na wiele istotnych tematów, ale stojące za nim przesłanie nigdy nie spotkało się z należytym uznaniem, na wiele lat został całkowicie zapomniany. Natrafiłam na niego przypadkiem, w sklepie z płytami w Chicago. Uwagę przyciągnęła informacja o wykorzystaniu muzyki Sun Ry, który częściowo skomponował ścieżkę dźwiękową. Z początku myślałam, że kupuję DVD z jego koncertem, a kiedy go odpaliłam, nie mogłam się nadziwić, zastanawiałam się, co to właściwie jest. Wiesz jak rzadko można zobaczyć filmy z tamtego okresu, gdzie białe i czarne osoby wchodzą ze sobą w relacje z pozycji takiego samego statusu społecznego? Czarni grali wtedy niemal wyłącznie służących i inne drugoplanowe role, więc już rozmawiająca jak równi z równymi, mieszana obsada musiała wzbudzać kontrowersje. Wszyscy są tam przyjaciółmi, niektórzy nawet umawiają się ze sobą - coś takiego było naprawdę rzadkie i na początku właśnie to zrobiło na mnie największe wrażenie. Później doszedł do tego temat - kolejny bardzo kontrowersyjny element, który nawet dzisiaj byłby za taki odbierany. Czarne osoby mówiące: To jest nasza muzyka. To nie jest tylko rock'n'roll, to nie jest tylko rozrywka, to nasze życie - nie każdego byłoby stać na tak odważne deklaracje.

Jestem fanką Nasa i od razu skojarzyłam "The Cry of Jazz" z jego albumem "Hip Hop Is Dead". Kiedy w filmie wspominany jest beat jazzu, ciągle powtarzane partie sekcji rytmicznej symbolizujące koszmarny stan stagnacji, permanentne uciemiężenie związane z tym, przez co czarni musieli w Ameryce przejść i odczuwalne po dziś dzień na jednostkowym poziomie - sama czuję je każdego dnia - a później narrator mówi o solówkach na przykład saksofonowych, które odzwierciedlają sposób, w jaki manewrujemy pomiędzy codziennymi przeszkodami, wymagający stałego improwizowania, uświadomiłam sobie, że to wszystko wcale nie dotyczy jazzu, tylko bycia czarną osobą w Ameryce na przestrzeni dekad, a hip-hop jest dokładnie tym samym. Loopy i beaty w identyczny sposób pokazują stałość trudów, z jakimi się mierzymy, a ponad nimi ktoś oddaje się freestyle'owi na wzór improwizacji - to się niczym od siebie nie różni.

Zastanawiałam się, jak można uznać, że hip-hop nie żyje, skoro jest dzisiaj najpopularniejszą muzyką na całym świecie, a tym samym, jak jazz może być martwy? Im jednak bardziej wsłuchiwałam się w przesłanie filmu, tym więcej sensu nabierały te słowa. Tak naprawdę nikt w nim nie mówi o jazzie czy hip-hopie, to określenia wymyślone przez białe osoby, które potrzebowały czegoś, by nazwać to, czym się zajmujemy, czym wyrażamy nasze przeżycia i emocje. Kiedy w 2019 roku dostałam zlecenie od jednego z festiwali w Chicago, by skomponować coś nowego, od razu zaczęłam myśleć o koncepcie nieżyjącego jazzu, bo skoro umarł, to czemu by nie wyprawić mu pogrzebu? Od zawsze uwielbiałam requiem, zwłaszcza według Mozarta, więc oczywiste wydawało mi się, że powinnam pójść w tym kierunku, bo przecież nic do pogrzebu nie może nadawać się lepiej. Sięgnęłam po rzymskokatolicką liturgię, począwszy od "Kyrie eleison", i brałam z niej słowo za słowem; dodałam do tego inspiracje Mozartem i niektóre wypowiedzi zaczerpnięte z filmu, który podzieliłam na dwanaście części i stworzyłam pod to wszystko własną muzykę. W gruncie rzeczy przemieniłam "The Cry of Jazz" w Biblię, dodałam nowe wersety. Wszystko jest zapisane i skomponowane. Potrafię improwizować, ale jestem przede wszystkim kompozytorką i w tym przypadku chciałam mieć wszystko na papierze. Mówię o tym otwarcie i często, bo wielu osobom wydaje się, że komponowanie czy notacja są trudne do opanowania i skomplikowane, a to nie prawda - są bardzo proste. Myślę, że często tworzy się wokół nich otoczkę elitarności, by odstraszyć innych, ale jeżeli się do tego przyłożyć, każdy może czytać i pisać muzykę.

Louis Armstrong nie znosił bebopu, a Miles Davis w jednym z wywiadów dla DownBeat Magazine stwierdził, że nikt nie byłby w stanie zabrzmieć gorzej niż Eric Dolphy, więc siły hamujące rozwój istniały również wewnątrz jazzu i jestem pewien, że wielu bardziej konserwatywnych muzyków powiedziałoby dzisiaj coś podobnego o twojej muzyce. Spotkałaś się z tego rodzaju gatekeepingiem?


Powiedziałabym raczej, że to ja wytykam coś innym. To ja jestem gatekeeperem i częściej sama wygarnę coś niż usłyszę tego rodzaju komentarze. Można dyskutować o muzyce na przeróżne sposoby, ale nic nie zmieni tego, że po prostu potrafię ją grać i jestem w tym naprawdę dobra. Dlaczego? Bo dokładnie ją przestudiowałam i nauczyłam się jej. Nikt niczego nie jest w stanie mi zarzucić, wystarczy, że dostanę nuty i mogę zagrać wszystko; mogę też wszystko zapisać i gram na wielu instrumentach. Potrafię grać hip-hop, potrafię grać jazz, potrafię grać wszystko z łatwością i bez wysiłku, bo poświęciłam całe życie nauczeniu się tego. Niezależnie od tego, czy ktoś zgadza się z moim punktem widzenia, czy nie, jako kompozytorka zawsze spotykam się wyłącznie z szacunkiem. Bardzo mnie cieszy, że wiele osób lubi słuchać tego, co mam do powiedzenia na temat muzyki, ale nie podoba mi się, kiedy pomijane są moje umiejętności w grze i w komponowaniu. Takie podejście względem czarnych kobiet nie jest zresztą rzadkością, nasze referencje zawsze muszą być czymś podparte. Z tego powodu gdyby Miles Davis żył i próbował kierować w moją stronę jakieś uszczypliwości, ani trochę nie bałabym się postawić. Wiem, że znam muzykę i jestem w stanie zagrać wszystko, co usłyszę, więc nikomu nie dałabym się onieśmielić. Nie wydaje mi się jednak, żeby było to konieczne, Davis pewnie pomyślałby raczej coś w stylu: Ona wie, co potrafi, bo faktycznie czuję się pewna swoich umiejętności. Dzięki temu mam też świadomość, że nawet gdybym czegoś nie potrafiła, jestem na tyle przygotowana, że szybko mogę się tego nauczyć. Nie wynika to z jakiegoś nadprzyrodzonego talentu, po prostu włożyłam wiele pracy w to, żeby znaleźć się tu, gdzie teraz jestem i wciąż równie intensywnie pracuję nad sobą.

Zawsze spotykam się z szacunkiem, ale sama nie hamuje się przed gatekeepingiem. Kiedy idę do jakiegoś jazzowego klubu i nie widzę, żeby osoby czarne były reprezentowane, wytknę to, bo takie podejście jest rasistowskie. Jak można sięgać po tę muzykę, kiedy nie zaprasza się do jej wykonania żadnych czarnych osób? Będę uprawiać tego rodzaju gatekeeping, bo wiem, że jestem w tej muzyce autorytetem, jakim żadna biała osoba nigdy nie będzie mogła być i nigdy nie zmienię w tej kwestii zdania [śmiech]. Taka już po prostu jestem.

Jest w twojej muzyce wiele z tego, co zwykło się określać "trzecim strumieniem", czyli poruszania się pomiędzy jazzem a muzyką poważną. Co według ciebie te dwie skrajności mają ze sobą wspólnego, a co jej odróżnia, poza tym, że jazz jest raczej improwizowany, a muzyka poważna raczej komponowana?


Muzyka poważna była pierwszą, jaką naprawdę pokochałam. Kiedy jesteś dzieciakiem, tego rodzaju pasja raczej nie należy do popularnych [śmiech]. Dosłownie zakradałam się, żeby jej posłuchać, bo bardzo lubiłam smyczki i utwory skomponowane z rozmachem. Miałam ledwie cztery lata, kiedy zaczęła się obsesja na punkcie tego potężnego brzmienia i smyczkowych harmonii. Już wtedy byłam w stanie wyłapywać wszystkie poszczególne instrumenty, ale byłam przekonana, że wszyscy słuchają muzyki w taki sposób. Dopiero po latach odkrywałam, że nie wszyscy tak mają. Dla mnie to zawsze było śledzenie, co gra na przykład bas, co gra solista i tak dalej, ale zarazem także słyszenie ich wszystkich jednocześnie. Nie sądzę, żeby jazz mocno się pod tym względem różnił. Jazzowe kompozycje mogą być w takim samym stopniu zaaranżowane, a te z muzyki poważnej mogą być znacznie bardziej zniuansowane niż może się wydawać. Jestem pewna, że kiedy Beethoven skomponował już symfonię, kiedy została już raz czy dwa odegrana, później tu i ówdzie zaczynał coś zmieniać, ale dzisiaj nie ma po tym śladu, bo to tak stare utwory, że pozostał po nich tylko pierwotny zapis, nie ma żadnych nagrań z późniejszymi wykonaniami.

Nawet przy graniu symfonii nie trzeba cały czas trzymać się papieru, w pewnym sensie właśnie to można na "Requiem for Jazz" usłyszeć - tak naprawdę to także muzyka poważna. Mogę przesłać ci partyturę i sam zobaczysz, że wszystko jest dokładnie zapisane. Cała ta struktura to dla mnie po prostu matematyka, nie postrzegam zapisanej muzyki jako ostatecznego celu, do jakiego powinno dążyć brzmienie. Niektóre uczelnie poświęcają mnóstwo czasu na wtłaczanie studentom do głów, że muszą umieć zapisywać utwory, ale to, co zapisane wcale nie jest utworem, to tylko matematyka na poziomie, który każdy doskonale zna [śmiech]. Brzmienie odgrywanego utworu ostatecznie nie jest nawet ekspresją intencji kompozytora. Dla mnie w roli kompozytorki najważniejszy jest feeling, przeznaczam dla niego wiele miejsca.

Jestem także dyrygentką i przede wszystkim tym zajmowałam się przy nagrywaniu "Requiem for Jazz". Na albumie to wcale nie ja gram na klarnecie, tylko moja dwunastoletnia uczennica, dla której napisałam odpowiednie partie i potraktowałyśmy to jak lekcję. Być może dlatego, że jestem czarną kobietą, co jakiś czas spotykam się z przekonaniem, że niektóre z moich umiejętności ot tak wybrałam sobie, jakbym urodziła się z nimi, ale tak naprawdę musiałam się ich nauczyć w szkole. Uwielbiam to, do czego jestem zdolna - komponowanie, dyrygowanie, uważne wsłuchiwanie się w dużą liczbę instrumentów i we współgranie niektórych akordów. Niedawno byłam na Azorach i po raz pierwszy komponowałam dla czterdziestoosobowego zespołu, co było niesamowicie ekscytujące. Były tuby, pełna sekcja klarnetowa... Mogłabym siedzieć nad tym całymi dniami. Gdybym musiała z kolei określić siebie tylko jednym z działań, jakie podejmuję, powiedziałabym, że jestem przede wszystkim kompozytorką. W tym zakresie moje umiejętności rozkwitają w pełni, a czy to będzie jazz, muzyka poważna, czy coś innego... Wszystkie te nazwy gatunków powstały tylko po to, żeby zwiększać sprzedaż. Ja po prostu słyszę muzykę, nie muszę jej nazywać.

Jakiś czas temu rozmawiałem z Lukiem Stewartem z Blacks' Myths czy Heroes Are Gang Leaders - twierdził, że zdobycie jak największej ilości doświadczeń poza szkołami muzycznymi jest najważniejsze. Opowiadał o wielu odcieniach niesprawiedliwości w amerykańskich szkołach, od ekonomicznych po przekłamania historyczne i nauczanie wypaczonego obrazu jazzu. Edukacja zajmuje w twojej działalności istotne miejsce, mierzysz się z podobnymi problemami?


Moja edukacja muzyczna była bardzo traumatyczna, nieustannie mierzyłam się z rasizmem. Nie zdobyłam stopnia naukowego, rzuciłam studia, kiedy brakowało mi tylko roku do ich ukończenia. Zaliczyłam kilka semestrów teorii, grania na klawiszach i tak dalej, ale kiedy już z tym skończyłam, czułam się pokonana jako artystka. Z każdym kolejnym miesiącem nauki coraz mniej w siebie wierzyłam. Studiowałam klasyczny klarnet i możesz mi wierzyć, że nie było tam ani jednej czarnej osoby, ani wśród uczniów, ani wśród nauczycieli. Był za to rasizm, przez który miałam poczucie, że nie jestem dobra w tym, co robiłam. Dopiero później zaczęłam zastanawiać się, jak mogłabym nie być dobra, skoro zajmowałam się tym od dziecka? Kiedy jest się młodym, często aż za bardzo wierzy się temu, co nas otacza i nie poddaje się refleksji słów, jakie słyszymy.

Wszystkie te rasistowskie doświadczenia ze szkoły doprowadziły do tego, że mimo miłości do grania, myślałem: Tak ma wyglądać zajmowanie się muzyką? Nie wiem, czy nadaję się do tego. Wtedy mocno wciągnęłam się w hip-hop, zaczęłam produkować i akurat w tym zakresie wszystkiego nauczyłam się sama. Zasady są zresztą takie same. To, czego nauczyłam się na temat zachodniego sposobu komponowania obowiązuje także przy tworzeniu beatów. Po rzuceniu szkoły skupiłam się na tym i na pracy, ale w pewnym momencie musiałam zadecydować, co tak naprawdę chcę w życiu robić. Postanowiłam dać sobie rok na wypróbowanie różnych projektów, zanurzenie się w sztuce, a gdyby nie wypaliło, po prostu poszukałabym innej pracy [śmiech]. To było w 2014 roku, wiele się od tego czasu wydarzyło, a teraz jestem tutaj i mogę z tobą rozmawiać, więc udało się. Naprawdę się udało [śmiech].

Jest w "The Cry of Jazz" scena, w której porównane zostają "czarny" i "biały" jazz - ten drugi brzmi dosyć żałośnie, nudno, brakuje w nim emocji. Zmieniło się to po ponad sześciu dekadach od publikacji filmu?


Nic się nie zmieniło, ale nie zrozum mnie źle - istnieje wielu znakomitych jazzowych muzyków, którzy są biali. Chcę to wyraźnie podkreślić. Nie raz byłam w sytuacjach, kiedy słyszałam świetną muzykę i nie byłam w stanie stwierdzić, czy gra ją osoba biała, czy czarna. Obstaję natomiast przy stwierdzeniu, że osoba biała nie może zrozumieć, czym tak naprawdę jazz jest. Jeżeli ktoś biały gra czarną muzykę, tak naprawdę nie gra jazzu, tylko swoje wyobrażenie na jego temat. Jazz nie wiąże się tylko z nutami umieszczonymi na papierze albo z tym, jak dobrze potrafisz posługiwać się instrumentem. To coś znacznie głębszego, czego istoty żadna biała osoba nigdy nie będzie w stanie pojąć. Denzel Washington powiedział kiedyś, że jeżeli nie wiesz, jak to jest poczuć gorący grzebień na głowie w niedzielny poranek, nie wiesz, co to znaczy być Afroamerykaninem - to samo tyczy się tej muzyki.

Jazz i hip-hop to muzyka afroamerykańska - narodziła się właśnie tutaj, wśród akurat tej grupy ludzi, ponieważ niewolnicy przetransportowani z Afryki przez bardzo długi czas byli uciskani. Z ucisku powstała muzyka spirituals, a z niej wzięły się blues, jazz i hip-hop. Jeżeli ktoś nie wywodzi się z tego kręgu kulturowego i nie dorastał w nim, nigdy nie będzie wiedział, jak grać tego rodzaju muzykę. Za tym poglądem będę stała murem. Każdy może odegrać odpowiednie dźwięki i zabrzmieć naprawdę dobrze, improwizować i zapracować na szacunek, ale jazzu i tak nigdy nie będzie w stanie zagrać, bo po prostu nie przynależy do niego kulturowo. Dlatego podobało mi się w "The Cry of Jazz", kiedy mówiono o śmierci jazzu, bo brzmiało to tak, jakby umarł człowiek. Ludzie mają termin ważności i podobnie muzyka. Jej ciało nie żyje, ale duch nigdy nie odejdzie, czego żadna biała osoba nie może zrozumieć, bo po prostu nie zna tego świata. W przypadku każdej innej kultury wydaje się to oczywiste. Sun Ra powiedział kiedyś, że do grania klasycznej muzyki indyjskiej nie wystarczy, by ktoś opanował wszystkie ragi, ludzie chcą słuchać jej w wykonaniu osób pochodzących z Indii. Podobnie opera chińska - możesz być biały i próbować w niej sił, ale wszyscy od razu zaczną wytykać, że na scenie powinna znaleźć się chińska obsada. Jeżeli chodzi jednak o muzykę afroamerykańską, nagle pojawia się przekonanie, że jest dla każdego... Wcale tak nie jest.

Dlatego nagrałam "Requiem for Jazz", bo chciałam przekazać światu, że ta muzyka nie jest po prostu zapisem nutowym, to dzięki niej przetrwaliśmy i dzięki niej przeżywamy kolejne dni w świecie pełnym rasizmu. Dzisiaj rasizm nie przypomina białych kapturów Ku Klux Klanu i pochodni, rasizm jest w miejscu pracy i tkwi w nim przez całą dobę, siedem dni w tygodniu. Rasizm to mikro-agresja, którą białe osoby stosują na czarnych każdego dnia i nawet nie wiedzą, że dopuszczają się jej. Kiedy wytkniemy im coś takiego, oburzają się i zaprzeczają. To ostateczny gaslighting, sprawia, że po zwróceniu uwagi na problem, czujesz się jak szaleniec. Niektórzy twierdzą, że w Ameryce w ogóle nie ma już rasizmu, a kiedy Donald Trump został prezydentem, nagle zewsząd zaczęły pojawiać się głosy: O nie, on jest taki okropny. Dla mnie to najlepszy prezydent dla Ameryki, bo właśnie taka Ameryka jest. Ameryka wygląda jak Donald Trump, jest nim, jest pełna rasizmu. Nawet te "dobre" białe osoby nie potrafią uciec od rasizmu, bo to wcale nie jest kwestia bycia dobrym albo złym człowiekiem, to coś zakorzenionego w każdym systemowo i strukturalnie, obecnego na całym globie, przekazywanego z pokolenia na pokolenie.

Nie odbywa się to na zasadzie wysłuchiwania w domu rodziców opowiadających o tym, jak to nienawidzą czarnych osób albo frywolnego używania słowa na "N". Rodzice pokazują dzieciom, jak być rasistami, kiedy widzą dwóch czarnych mężczyzn idących chodnikiem, a matka podświadomie zaczyna łapać się za torebkę. Ten odruch został w nią wdrukowany i przekazuje go dalej. Sama pewnie nawet tego nie zauważa, ale jej dziecko owszem i będzie to w przyszłości powtarzać. W muzyce rasizm funkcjonuje na podobnych zasadach, dlatego czuję, że muszę uświadamiać ludzi i zajmować pozycję gatekeeperki. Kiedy pokaże się komuś, że dopuszcza się czegoś krzywdzącego, prawdopodobnie będzie w stanie podjąć wysiłek, by to zmienić. W przeciwnym razie będzie to powtarzał w nieskończoność i jego dzieci czy wnuki również, a wtedy nigdy nie wyrwiemy się z tej pętli. O tym właśnie jest "The Cry of Jazz". Mam tej pętli powyżej uszu, nie mogę wciąż przechodzić przez to samo, nie jestem w stanie tego tolerować. Skoro czarne osoby przez mniej więcej dziewięćdziesiąt pięć procent czasu czują się niekomfortowo w byciu czarnymi osobami, wszyscy inni mogą poczuć się niekomfortowo przez jedną godzinę, słuchając mojego albumu i w niewielkim stopniu pojąć, jak wygląda nasza codzienność.

Świat nie jest bezpieczny dla czarnych osób, jest pełen prześladowań. Ktoś może powiedzieć: Ale przecież mieliście czarnego prezydenta, tyle że to niewiele zmieniło. Tylko poprzez wspólne odczuwanie niewygody możemy się zjednoczyć. Poczujmy ją razem i wtedy zacznijmy pracować nad rozwiązaniami, które pomogą wszystkim. Nie mam żadnego problemu z yum, żeby wejść w ten stan, a "The Cry of Jazz" dodaje mi otuchy, bo twórcy filmu podjęli znacznie większe ryzyko - każdy z nich mógł trafić do więzienia. Wszystkie te czarne osoby mogły zostać aresztowane, bo uczestniczyły w spotkaniu z białymi i rozmawiały jak równi z równymi. Doskonale wiedziały, co im za to grozi, a jednak nie cofnęły się przed zarejestrowaniem tej ważnej rozmowy. Nie żyjemy już w tak bardzo prymitywnych czasach. Nadal jest źle, ale możemy już przynajmniej rozmawiać.

Na pewno perspektywa zależy od miejsca pochodzenia. Moje pierwsze doświadczenia ze słuchaniem jazzu to "Królik Bugs" albo "Tom i Jerry", a później, w postkomunistycznej Polsce, przez długi czas można było zobaczyć koncerty niemal wyłącznie lokalnych muzyków. Dotarcie do istotny jazzu trochę mi zajęło, więc mimowolnie również tkwiłem w tym mechanizmie.


Wszyscy w nim tkwimy i nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek czuł się z tym dobrze [śmiech]. Żeby zmienić pewne przyzwyczajenia czy odruchu, trzeba przede wszystkim dostrzec alternatywę. Rasizm to bardzo zły nawyk, który nie dotyka tylko jednostek i konkretnych osób, jest globalnym problemem. Kiedy kilka lat temu świat się posypał przez covid, co od razu zaczęło wypływać na wierzch? Oczywiście rasizm. Wszyscy zostaliśmy dotknięci ryzykiem całkowitej zagłady, utraty żyć bliskich osób i własnych, a jednak nie brakowało rasistowskich komentarzy czy ataków w stosunku do osób chińskiego pochodzenia. Możemy cofnąć się o sto lat i sytuacja była identyczna - pandemia, zamieszki na tle rasowym, a przy tym wszystkim coraz większa popularność muzyki znanej jako jazz. To kolejny z powodów, dla których skomponowałam "Requiem for Jazz" - zauważyłam, że powtarza się dokładnie ten sam cykl i zastanawiałam się, jaka nowa muzyka może być tego rezultatem. Doszłam do wniosku, że requiem nada się idealnie i zbudowałam wokół tego cały koncept.

Inspirowałam się artystami pokroju Fatsa Wallera, który tworzył niesamowitą, monumentalną muzykę. Był wyjątkowym kompozytorem, ale jego twórczość w ogromnym stopniu została rozkradziona. Zanim istniał przemysł płytowy, funkcjonował przemysł partyturowy znany jako Tin Pan Alley, gdzie czarne osoby mogły sporo zarobić. Fats Waller był geniuszem, mógł komponować dziesiątki utworów każdego dnia, więc chodził tam nieustannie i sprzedawał kolejne kompozycje, bo miałam rodzinę i starał się zadbać o nią najlepiej, jak tylko potrafił. Z tego powodu wiele z jego utworów jest dzisiaj podpisywanych nazwiskami innych, białych kompozytorów. Na przykład "On the Sunny Side of the Street" to kompozycja Fatsa Wallera, ale przypisuje się ją dwóm białym osobom, które być może zmieniły nutę albo dwie. Czytałam biografię jego syna, twierdził, że Fats nigdy nie chciał słyszeć tego utworu. Tego rodzaju wyzysk czarnej sztuki nadal funkcjonuje. Nie chcę nawet zaczynać opowiadania o tym, co dzieje się za kulisami w światku tras koncertowych, o tym, jak bywałam traktowana. Jeżeli słyszałeś mój koncertowy album, to na pewno wiesz, o czym mówię, bo postanowiłam wygarnąć to wszystko na scenie. Sposób, w jaki zostałam potraktowana przez JazzFest Berlin był karygodny. Organizatorzy chcieli czarnej muzyki, ale nie chcieli traktować nas z szacunkiem. Wciąż organizowane są festiwalem jazzowe, na których nie ma ani jednej czarnej osoby i nie przyjmuję tłumaczenia, że w Europie nie ma czarnych albo że są, ale nie chcą grać jazzu. Jak moglibyśmy nie chcieć grać naszej własnej muzyki? To kłamstwa. Wiem bez cienia wątpliwości, że gdybym wybrała się na South Side w Chicago razem z zespołem i zaczęła grać na ulicy, każda czarna osoba natychmiast dałaby się w to wciągnąć. Nie przyjmuje więc żadnych wymówek, kiedy na jazzowym festiwalu nie ma żadnej czarnej osoby.

W jednej ze scen w "The Cry of Jazz" podkreślono, że jazz - i stojące za nim połączenie cierpienia z radością - szybciej zostały docenione w Europie i w Azji niż w Ameryce, ale z tego, co mówisz wynika, że to się zmieniło na gorsze.


Europa doceniła jazz przed laty, bo tak naprawdę to jedyna forma sztuki wytworzona przez Amerykę. Nie ma w Ameryce żadnej innej znaczącej, charakterystycznej dla niej muzyki poza tą, którą stworzyły czarne osoby. W tamtym okresie życie w Ameryce było jeszcze trudniejsze niż teraz i to w ogromnym stopniu. Nie mogę nawet porównywać moich przeżyć z przeżyciami moich rodziców. Segregacja, linczowanie, życie w ciągłym strachu... Za nic nie pojechałabym sama na południe Stanów w latach 60. Stopień uciemiężenia był koszmarny. Kiedy natomiast tacy muzycy trafiali do Europy, nagle odkrywali, że mogą być ludźmi. Nie byli czarni, byli po prostu ludźmi i czuli się z tym naprawdę dobrze [śmiech]. Współcześnie rasizm ma jednak inne oblicze, o czym już rozmawialiśmy i w takiej formie, jak ta kobieta ściskająca ze strachu torebkę na widok czarnej osoby, istnieje wszędzie. Jego charakter stał się bardziej podstępny, nie ma na świecie miejsca, gdzie nie odczuwałabym go.

Da się to za pomocą muzyki zmienić czy muzyka może być tylko odzwierciedlenie krzyku radości i cierpienia?


Jedynym sposobem, by coś zmienić jest zniszczenie wszystkiego i uważam, że muzyka ma taką moc. Muzyka zniszczy wszystko, a ja jestem tutaj po to, by przyłożyć rękę do destrukcji obowiązującego porządku. Niczego nie chcę budować, chcę niszczyć te festiwale, publikacje, nawet twój wywiad. Musisz odejść, bo inaczej nic z tego się nie uda. Nikt nie może opowiadać za nas naszych historii, taryfa ulgowa skończyła się. Martin Luther King albo Malcolm X podejmowali próby dialogu, ale ja kiedy występuję, albo kiedy udzielam wywiadu, robię to po to, by zniszczyć festiwal, na którym gram albo media, z jakimi rozmawiam i posługuję się w tym muzyką. To trochę jak robienie ciasta - pysznego, czekoladowego, rozpływającego się w ustach po każdym kęsie. Bierzesz kawałek i później słyszysz od cukiernika, że umieścił w nim jedną, drobną cząsteczkę gówna - chciałbyś kolejny? Bo ja już bym nie chciała. Składniki przestają się zgadzać, nawet jeżeli to kwestia czegoś tak drobnego. Trzeba wyrzucić tort, zmienić cały przepis, a sama potrafię tego dokonać tylko poprzez muzykę. Po to nagrałam "Requiem for Jazz", żeby niszczyć wszystkie te struktury, ten biały system, zniszczyć dokładnie wszystko.

Zawsze chętnie posłucham zniszczenia, nawet jeżeli miałbym stracić z tego powodu pracę [śmiech].

A czy ty przypadkiem nie pracujesz też przy festiwalu? Chciałabym wrócić do Polski.

Tak, koniecznie musimy to zrobić - chciałbym zobaczyć, jak niszczysz nasz festiwal.


Musimy się w takim razie zgadać [śmiech]. Uwielbiam Polskę, zawsze dobrze się u was bawię.
 

Aktualności